Ks. Józef Tischner

***



Znałem Halinę Poświatowską i nie znałem jednocześnie. Przez niemal okrągły rok, a może nawet dwa, siadywaliśmy niedaleko siebie na wykładach i seminariach Ingardena. Wymienialiśmy czasem zdawkowe zdania, uwagi.

Halina należała do najbardziej żywych między żywymi. Znaki choroby były widoczne, ale jakoś nikt na nie uwagi nie zwracał, bo tryskało z niej życie. Nie wyobrażałem sobie, że może jej nie być. Tak mocno b y ł a.

Halina uważała siebie za - w jakimś sensie - niewierzącą. Może lepiej byłoby powiedzieć: wadzącą się ze Stwórcą za to, że dał jej t a k i e serce. Serce Haliny ukochało wiele, więcej niż mogło unieść. Stąd brał się jakiś bunt, niezrozumienie tajemnicy swego losu, protest przeciwko codziennemu podcinaniu nadziei przez chorobę.

Razu pewnego Halina powiedziała, że chciałaby ze mną porozmawiać. Czułem, że chodzi o jakąś wielką Sprawę. Nie umawialiśmy się na żaden czas i żadne miejsce. Ot tak, na "kiedyś".

Potem przyszły wakacje i odbył się pogrzeb Haliny, na którym nie byłem, bo wiadomość do mnie nie dotarła. Oprócz głębokiego podziwu dla niej i jej poezji, pozostał we mnie jakiś wyrzut sumienia.

Nie wiem, czy były w tych tygodniach ważniejsze sprawy na tym świecie niż Sprawa, którą mieliśmy do siebie. Mam z tego nauczkę na resztę życia.


powrót